|
Numer 1-2 (8-9)/2000. ISSN 1505-1161. I i II kwartał 2000Marcin Miłkowski
Jak mówić apolitycznie? Krótki kurs.
Co to znaczy "mówić apolitycznie"? To nie takie proste pytanie. Dlatego
najpierw zajmiemy się słowem "apolityczny". Przy okazji parę słów o
mówieniu w polityce w ogóle.
1.
Włączamy radio lub telewizor (internetowe wydanie gazety też wystarczy). Szukamy
wywiadu z politykiem. Słuchamy nie tyle szczegółowych wypowiedzi, co pewnych
powtarzających się elementów. Na przykład:
- Jak Pan odpowie na zarzut, że ostatnie decyzje w sprawie X są nieprzemyślane?
- To zarzut polityczny.
Albo:
- Jak Pan ocenia działalność Y-a?
- Y nie jest apolityczny. Interesują go posady dla kolegów, a nie dobro kraju.
I kiedy wydaje się, że rozumiemy, iż te terminy są wartościujące i znaczą tyle,
co "bezstronny" i "stronniczy", słyszymy wypowiedź:
- Tak, Y nie jest apolityczny. To polityka, ale zła polityka.
O co tu w ogóle chodzi? Polityk, zamiast odpowiadać na zarzut, mówi, że to zarzut
jest polityczny. Zakrawa to na paradoks. Sam jest politykiem, więc to, co robi, jest
polityczne. Więc w czym rzecz? Raz używa się słowa w znaczeniu standardowym (tj. np.
każdy polityk jest polityczny), a raz - w nowym, gdzie "polityczny" to tyle, co
"stronniczy" lub "partyjny". Taka wieloznaczność łączy się nadto
z chwiejnością zakresu słowa. Skąd ona wynika? Czemu używa się takich wyrażeń?
Weźmy inny przykład.
- Jak Pan ocenia ostatnie decyzje X-a?
- Niestety, X zezwala na rozkradanie majątku publicznego. Prywatyzacja prowadzi do
wyprzedaży naszego narodowego dziedzictwa. Jedyną alternatywą jest powszechne
uwłaszczenie.
A z drugiej strony, gdy mowa o tym samym X-ie:
- X dobrze realizuje program przekształceń własnościowych.
Ożywmy się jeszcze jednym przykładem:
- Jakie przewiduje Pan działania na rzecz poprawy sytuacji w górnictwie.
- No, cóż, restrukturyzacja jest nieunikniona. Staramy się zgromadzić potrzebne
fundusze...
A z drugiej strony (odpowiedź działacza związkowego na to samo pytanie):
- Nie zgodzimy się na zwolnienia grupowe.
W obu przykładach mówi się o tych samych zdarzeniach (prywatyzacja = wyprzedaż
majątku = przekształcenie własnościowe ? powszechne uwłaszczenie;
restrukturyzacja = zwolnienia grupowe). Do jakiego stopnia są one takie same? Czy w
jakimś szczegółowym opisie nie można by zastosować jednego terminu, stosując za to
drugi? W przykładach nie widać, by mówiący wchodzili w jakieś szczegóły, raczej
zakładają, że sami <<dopowiemy sobie>>, o jakiej sytuacji mowa. Zadajmy jednak proste pytanie. Kto ma
rację? Kiedy przekształcenia własnościowe stają się uwłaszczeniem, a kiedy
wyprzedażą? Kiedy restrukturyzacja staje się zwolnieniem grupowym?
Załóżmy, że Eryk chce zmodernizować swój zakład wyrobu szabel ozdobnych i
rozpocząć produkcję noży sprężynowych z użyciem nowoczesnej linii technologicznej.
Sprzedaje kowadło do wyrobu szabel i kupuje (na kredyt i pożyczając pieniądze od
lichwiarza) odpowiednie urządzenia. Okazuje się jednak, że pracujący u Eryka głupek
wioskowy Zdzichu nie znajduje już zatrudnienia, bo nowoczesna linia technologiczna nie
potrzebuje jego siły fizycznej. Podobnie pani Władka, która polerowała wyprodukowane
szable, nie jest Erykowi do niczego potrzebna, bo noży sprężynowych nie trzeba
polerować. I parę dalszych osób (zakładamy, że Eryk produkował duże ilości szabel,
ale produkować noży będzie jeszcze więcej, zwłaszcza na rynek wschodni), powiedzmy
dziesięć.
Czy Eryk zrestrukturyzował swój zakład, czy też że zwolnił grupę dwunastu osób?
Ile szczegółów musiałbym więcej podać, abyście Państwo mogli rozstrzygnąć te
zagadkę? A odpowiedź jest prosta. Eryk zarówno zrestrukturyzował, jak i zwolnił. Co
więcej, chyba nie mógłby nie zrestrukturyzować, nie zwalniając. Wydaje się, że te
słowa to synonimy.
Oczywiście, przykład z prywatyzacją jest trudniejszy. Po pierwsze, pojawił się w
nim tajemniczy termin "powszechne uwłaszczenie", który jak na razie nie
oznacza żadnego realnego stanu rzeczy. A możliwe, względnie przyszłe stany rzeczy
tylko wpędzą nas w kozi róg. Ograniczmy się więc do słów "prywatyzacja",
"wyprzedaż majątku" i "przekształcenie własnościowe". Czy można
sprywatyzować bez wyprzedaży?
Załóżmy, że dawniej PGR prowadził zakład produkcji szabel dla turystów
zagranicznych, którzy odwiedzali okolicę w czasie polowań i uwielbiali staropolskie lub
myśliwskie gadżety. Potem PGR upadł i zakład sprzedano Erykowi w drodze przetargu. Z
pewnością mieliśmy do czynienia i z przekształceniem własnościowym, i z
prywatyzacją. A wyprzedaż? Tu są dwa rozwiązania: albo wyprzedaż znaczy tyle, co
"sprzedaż w celu szybkiego uzyskania pieniędzy" (czyli zwykle sytuacja, która
towarzyszy prywatyzacji, ale nie każdej), albo "sprzedaż za bezcen" (sytuacja
powstała albo na skutek sprzedaży z konieczności, albo dzięki łapówce). Mamy tutaj
tylko słowa bliskoznaczne, ale nie pełne synonimy.
Ale nasze krótkie przykłady dowiodły (jeśli przykład może czegokolwiek w szerokim
sensie dowodzić), że pary wyrażeń synonimicznych używane są z przeciwną intencją.
Bo jasne jest, że "prywatyzacja" bywa wyrażeniem pejoratywnym, a
"przekształcenie własnościowe" - nie. Podobnie wyrażenie
"restrukturyzacja" - nie zawsze jest pejoratywne, a "zwolnienia
grupowe" - zawsze (pomijamy graniczne przypadki menedżerów-sadystów).
Musi być jednak coś, co rządzi użyciem tych słów we w miarę sensowny sposób. Bo
przecież nie mamy wrażenia, że X bełkocze, gdy X mówi nam coś o
prywatyzacji pobliskiego zakładu wyrobu szabel. Skoro nie chodzi o oznaczane przez te
wyrazy stany rzeczy, może chodzi o coś innego.
2.
Dobrym tropem są pytania, które skłoniły naszych anonimowych polityków do użycia
badanych słów. W pytaniach pojawiły się takie terminy, jak "odpowiedzieć na
zarzut", "oceniać" i "przewidywać działania". Odpowiedzieć na
te pytania to ocenić, zbić zarzut, przewidzieć działania. Co więcej, zadanie takich
pytań przez dziennikarkę nie budzi naszego zdziwienia. Dziwiłoby natomiast, gdyby
pytano polityka o najnowszą technologię wyrobu noży sprężynowych, filozofię
matematyki lub mechanikę kwantową. Jeśli oceny, zbijanie zarzutów, przewidywanie
działań to typowe dla polityki sposoby mówienia, to może łączą się one jakoś ze
sobą. Co to znaczy, że polityk ocenia?
Co ocenia polityk? Jest jasne, że jeśli nie podam w pytaniu szczegółów, to muszę
podać ogólnikowy przedmiot oceny. Powiem zwykle, że chodzi o ocenę sytuacji
(względnie o ocenę sytuacji w X-ie, np. w przemyśle gumowym). Aby ocenić
sytuację, polityk musi wiedzieć, o co to za sytuacja, o której mówię. Musi
poza tym wiedzieć, jaka to sytuacja. W przeciwnym wypadku nie odpowie na pytanie.
Jeśli nie wie, jaka jest sytuacja w przemyśle gumowym, to jej nie oceni.
Na czym polega ocena? "Oceną" nazywamy m.in. stopnie z klasówek, recenzje
teatralne, ekspertyzy. "Oceną" nazwać można oczywiście również sprawdzanie
klasówki i wstawianie stopnia, oglądanie sztuki i pisanie recenzji oraz sporządzanie
ekspertyzy; innymi słowy, jest to wyrażenie dwuznaczne, bo odnosi się i do czynności,
jak i do wytworów tych czynności. Skoncentrujmy się na czynności. Kiedy nauczyciel
matematyki stawia stopień, zwykle liczy punkty za wykonanie zadań zgodnie z odpowiednimi
regułami. Nauczyciel języka polskiego sprawdza, czy np. zdania są gramatyczne bądź
czy uczeń potrafi poprawnie budować wypowiedź pisemną o formie, powiedzmy, rozprawki.
Krytyk teatralny stoi w nieco trudniejszej sytuacji, ale i on odwołuje się do pewnych
reguł - w wypadku tradycyjnej sztuki wymaga, aby aktorzy mówili swoje kwestie w
odpowiedni sposób, a nie np. wypowiadali kwestie, które nasuwają im się w związku z
zagrożeniem ekologicznym Antarktydy. Jeśli sztuka jest awangardowa, to pyta, czy np. nie
nudzi publiczności, czy przekazuje jakiś sens itp. Ekspert np. oceniający stan
techniczny budynku sprawdza, czy spełnione są odpowiednie, ścisłe normy.
Ocenia się różne rzeczy w różny sposób, bo służy to innym celom. Nauczyciel w
ten sposób sprawdza, czy uczeń się nauczył; recenzent, czy sztuka nadaje się do
oglądania; ekspert, czy budynek jest zdatny do zamieszkania, czy też grozi zawaleniem. Uogólniając,
powiemy, że oceniając bierzemy pod uwagę przyszłe działania, bo w ten sposób wiemy,
czy warto je wykonać. Nauczyciel wie, czy może np. wprowadzić reguły całkowania;
publiczność, czy iść na daną sztukę; firma budowlana, czy może oddać budynek do
użytku. Jak widać, działania te mogą być działaniami osoby działającej, jak i
innych osób, na rzecz których (zwykle za opłatą) wykonuje się oceny. Warto
zauważyć, że ta sama rzecz może być oceniana ze względu na różne cele. Np. krytyk
literacki recenzuje powieść, w której autor wyraża zafascynowanie teorią fraktali.
Powieść jest literacko znakomita i krytyk pisze entuzjastyczną recenzję. Natomiast
nauczyciel matematyki z niesmakiem odkrywa, że pisarz albo nie ma pojęcia o fraktalach,
albo usiłuje robić ludziom wodę z mózgu. Dwie oceny i to diametralnie różne. Bo
krytyk oceniał, czy książka jest literacko dobra, a matematyk wiedzę autora, chcąc
się dowiedzieć, czy warto polecić uczniom to jako materiał dydaktyczny.
Wróćmy do polityka. Jeśli ocenia, to stosuje pewne reguły i ma pewien cel. Jego
ocena ma posłużyć uzasadnieniu przyszłych działań (dlatego oceny mogą być
formułowane w odpowiedzi na pytanie o przewidywane działania). Cel tych działań to
pewnie to, co nazywamy "programem politycznym". Innymi słowy, polityk ocenia
sytuację, aby sprawdzić, czy można realizować jego program. Zwykle zresztą krytycznie
odnosi się do owej sytuacji i powiada, że jeśli jego propozycja nie będzie przyjęta,
to jakiś ogólniejszy cel nie zostanie zrealizowany (dlatego formułuje oceny, zbijając
zarzuty wobec własnej propozycji). Np. jeśli nie powstrzyma się zwolnień grupowych, to
nie uda się zmniejszyć bezrobocia.
Zwróćmy uwagę, że można czasem pomylić rolę polityka z rolą eksperta.
Polityk nie ocenia sytuacji dla siebie, tylko dla innych (<<opłatą>> są głosy), tak jak
ekspert. Podobnie musi dysponować pewną wiedzą, bo inaczej nie oceni. Ale nie ocenia
sytuacji wedle ustalonych z góry norm (np. Polskiej Normy), lecz z punktu widzenia
własnego programu politycznego, który może zmienić, również w obliczu
niesprzyjającej sytuacji. Ów program uwzględnia cele jego wyborców, ale zawiera
również jego własne, nowe propozycje. Do oceny używa rozmaitych wyrażeń
wartościujących. Przy czym wielu polityków o różnych programach może te same
sytuacje oceniać różnie - bo ze względu na owe programy. Teraz oczywiście stajemy
przed zagadką. Cóż to za reguły, które stosuje polityk do oceniania? Jak to się
robi?
Jest dosyć jasne, że dziwnie brzmiałoby pytanie do polityka:
- Jakie normy stosuje Pan do oceny sytuacji w górnictwie?
Jeśli brzmi dziwnie, to pewnie nie ma norm, na które moglibyśmy wskazać bez
zażenowania. Najczęściej bowiem ocen tych dokonuje się w taki sposób: daną sytuację
kwalifikuje się jako przypadek opisywany przez program polityczny. Zaś programy
polityczne są z konieczności ogólnikowe. Zawierają specjalne terminy, które służą
do formułowania ocen, ale jako ogólnikowe, terminy te mogą łatwo przeistoczyć się we
frazesy. Z drugiej strony, trudno sobie wyobrazić, że w obliczu każdej sytuacji (które
zresztą można dosyć swobodnie wyróżniać) każdy polityk zmieniałby program
polityczny. Trzyma się tego, co już dawniej ustalił z innymi.
Pewną miarą frazesu w wypowiedzi politycznej jest to, czy dany termin można
zastąpić terminem o przeciwnym zabarwieniu. Jeśli zawsze można zamienić terminy
"polityka prorodzinna" i "popieranie prokreacji", to znaczy, że
pierwszy termin nie wyraża zbyt wiele. I dlatego jest frazesem. Jeśli można zamiennie
mówić o "restrukturyzacji" i "zwolnieniach grupowych", to znaczy,
że to frazesy. Jeśli np. okaże się, że słowo "integracja europejska" nie
daje się zastąpić terminem "utrata tożsamości narodowej", to nie są to
frazesy. Eksperymenty językowe z opisywaniem różnych sytuacji i ocenianiem ich za
pomocą tych terminów zostawiam Czytelnikom.
3.
Pamiętajmy jednak, że frazesy nie są tak groźne, jak ideologia, świadomość
fałszywa, "się" Jana Jakuba Rousseau itp. Bez pewnych bardzo ogólnikowych
zasad polityk nie mógłby zajmować stanowiska, nie mógłby być politykiem. To, że
posługuje się frazesem, jeszcze nie świadczy o irracjonalizmie czy bezmyślności.
Frazes jako taki jest wyrażeniem wieloznacznym i ogólnikowym.
Jednak to właśnie takie frazesy zwalniają wyborców od
obowiązku wypracowywania programu dla polskiej wsi, poprawy dostępu do edukacji i
naprawy stanu wód w rzekach. Nieunikniony podział pracy jest również podziałem pracy
językowej; politycy, czasem nieudolnie, usiłują budować ramy racjonalnego wyboru ich
propozycji. Dlatego, mimo że ogarnia nas obrzydzenie do frazesu, mówimy, że lekarze
powinni być apolityczni. Ale jeśli jesteśmy świadomi, że lepiej powiedzieć, że nie
powinni dyskryminować nikogo ze względu na poglądy polityczne, to róbmy to. Zwolnienie
z obowiązku wymyślania odpowiednich słów, a tym jest użycie frazesu, nie jest nam
potrzebne, jeśli wiemy, co powiedzieć.
Teraz najwyższa pora na analizę pytania zadanego w tytule. "Mówić
apolitycznie" mogłoby znaczyć tyle, co "mówić o innych rzeczach, niż
polityka". To jednak nietrudne. Więc kurs niepotrzebny. Może miałoby to znaczyć
"mówić o polityce z użyciem bezstronnego słownictwa" (zgodnie ze znaczeniem,
jakie udało się ustalić wyżej). To nadal niejasne. Jak mówić z użyciem bezstronnego
słownictwa? Można opisać np. zjazd partii na poziomie fizyki cząstek elementarnych,
która zawiera na pewno bezstronne słownictwo (załóżmy, że nie popełniam błędu
kategorialnego, stosując słowo "bezstronny" w odniesieniu do fizyki, bo
istnieją pewne stronnicze teorie, czyli - pseudonauka). Innymi słowy, to za szerokie
określenie. A więc musi to być słownictwo używane w polityce, ale bezstronne;
względnie mogą to być reguły mówienia o polityce, które są właśnie - rzecz jasna
- bezstronne (bo gdy mówię o mówieniu o polityce, to mówię też i na temat polityki).
Bezstronne słownictwo używane w polityce może mieć postać chyba tylko fachowej
terminologii nauk politycznych (choć można mieć wątpliwości, do jakiego stopnia są
one bezstronne i wobec kogo bezstronne) albo słów używanych przez polityków, ale tak
ogólnych, że niosących już znikome poparcie dla programu danej partii. Chyba jasne,
że docieramy do mówienia frazesami, a z drugiej strony - do politologii. Co do
krótkiego kursu: jeśli ktoś mówi jak politolog, to pozostaje tylko zdać egzamin na
studia. A frazes? Czy warto uczyć się mówić frazesami? Chyba nie. Dlatego nie będę
nikogo do tego zachęcał, zwłaszcza za pomocą krótkiego kursu.
Pozostaje nam zatem tylko mówienie o mówieniu w polityce, czyli to, czym zajmowałem
się od pierwszej strony tego nużącego artykułu. Że to zadanie niewdzięczne, wiecie
już Państwo sami, więc możecie sobie kursy i kursokonferencje darować. |