Spis treści numeru

Numer 4 (11) / 2000. ISSN 1505-1161. IV kwartał 2000

Marcin Miłkowski

Jak być moralistą w środkach masowego przekazu? (krótki kurs)

1.       Autorytet, czyli specjalista

Od dawna w środkach masowego przekazu widuje się osoby mające rozstrzygać trudne dylematy. O takich osobach mówi się “autorytety” lub “eksperci”. Warto się zastanowić, czy “ekspert” różni się znaczeniem od “autorytetu” — taką drogą będę chciał dojść do tytułowego “moralisty”.

“Ekspert” to inaczej “znawca”. Ktoś, kto coś wie, zwykle lepiej od “przeciętnego zjadacza chleba”, żeby użyć kolejnego telewizyjnego wyrażenia. Autorytet natomiast — nie każdy, lecz w środkach masowego przekazu — to osoba, która swoją własną osobą firmuje jakiś pogląd jako słuszny. Może być ekspertem: np. znawcą antyków, który w radiowej audycji zapewnia, że zakupione przez darczyńcę dla Znanego Muzeum zabytkowe meble nie są podróbkami. Ale czy autorytet telewizyjny musi się na czymś znać? I to znać lepiej od innych?

Wydaje się, że nie można wskazać żadnego autorytetu telewizyjnego, który nie byłby zarazem znawcą w jakiejś dziedzinie. Innymi słowy, autorytety telewizyjne mogą przynajmniej uchodzić za uznawane racjonalnie, na podstawie przesłanek związanych z ich niepospolitym obeznaniem z jakąś dziedziną.

Znawstwo to nie to samo, co wiedza. Możemy powiedzieć, że Gerwazy jest znawcą ludzkich serc, bo znakomicie wsłuchuje się w problemy alkoholików w swojej audycji radiowej i potrafi im dobrze doradzić. Niekoniecznie jednak Gerwazy dysponuje jakąś wiedzą w standardowym znaczeniu tego słowa: prawdziwym, uzasadnionym przekonaniem, że jest tak a tak. Może jego rady nie mogą zostać w ogóle poprawnie uzasadnione, może jego przekonania nie są sądami na temat obserwowalnych stanów rzeczy, lecz tylko zaleceniami wypływającymi z pewnej kompetencji. Warto zauważyć, że autorytet telewizyjny to osoba, która dobrze się na czymś zna, niekoniecznie zaś coś wie.

Podsumujmy: autorytetem telewizyjnym zostaje się dlatego, że jest się ekspertem. Lecz kiedy się już jest autorytetem, można wypowiadać się na każdy temat. Nikogo nie dziwi, że psycholog społeczny komentuje spory o naturze światopoglądowej czy religijnej, że socjolog dowodzi jedynej słuszności swojej ulubionej partii, a inny załamuje ręce nad słabością moralną niedoszłych mężów stanu. Co więcej, nikogo nie zdziwiło, kiedy politycy zaczęli wyrzekać nad niemoralnością dziennikarzy, którzy w telewizji regionalnej przeprowadzili wywiad z zabójcą ks. Popiełuszki. Dziennikarzy wprawdzie ktoś tam i nieśmiało bronił, ale nikt nie zapytał, dlaczego akurat wywiad miałby być niemoralny.

Wydaje się, że do moralistów telewizyjnych można zaliczyć autorytety wszelkiego rodzaju: naukowców, literatów, artystów, mężów stanu, wizjonerów, ideologów (wszyscy oni znają się na czymś: np. na socjologii, na pisaniu, a może nawet na ludziach, na sztuce, na polityce, na budzeniu nadziei, na “wszystkim”). Moralistę dobiera się zgodnie z potrzebami programu: w kanale muzycznym moralizować będzie zbuntowany młodzieniec słuchający Bardzo Alternatywnej Muzyki, w programie publicystycznym telewizji publicznej raczej psycholog społeczny. Co nie znaczy, że słynny pisarz nie może wystąpić w kanale religijnym lub popularno-naukowym jako autorytet, znający się “na ludziach”.

Wiemy, już kto moralizuje: autorytet, będący ekspertem w dowolnej właściwie dziedzinie. Najczęściej jest to naukowiec, recenzent, krytyk, artysta lub polityk.

2.       Po co komu autorytet?

             Dlaczego w telewizji, radiu i gazecie potrzebne są autorytety? Weźmy może przykład. Ewa spiera się z Tadeuszem, na jaki film pójść do kina. Argumenty obu stron są podobne, wreszcie Ewa posiłkuje się recenzją z poczytnej gazety, pewnego znanego i cenionego krytyka, który pochwalił jeden film, a zganił drugi jako kiczowaty. Sprawa jest rozstrzygnięta. Tadeusz ufa krytykowi, idą więc na wybrany film i sami sprawdzają, czy recenzja jest słuszna. Tu autorytet recenzenta opiera się na dwóch czynnikach. Po pierwsze, ma lepszy dostęp do filmów i wiedzy o nich (zaproszenia, dane z wytwórni filmowych i wielu czasopism fachowych). Po drugie, ma dobry gust, przynajmniej w oczach Ewy i Tadeusza (co sprowadza się po prostu do faktu, że często recenzje zgadzają się z ich opiniami). Innymi słowy, autorytet zna się lepiej i lepiej ocenia niż inni. Za to mu płacą.

Kolejny przykład: w pewnej Bardzo Bogatej Fundacji toczy się dyskusja, komu przyznać środki na badania naukowe. Wnioski złożyło kilku zdolnych naukowców. Jeden z nich pochwalić się może publikacjami w fachowych pismach zagranicznych, a drugi błyskotliwymi referatami na najważniejszych kongresach naukowych. Dla obu pieniędzy nie starczy, bo prowadzą drogie badania. Ale ten drugi dysponuje poparciem bardzo wielu znanych naukowców, w przeciwieństwie do pierwszego. Łatwo się domyślić, kto dostanie środki. Tu rada Bardzo Bogatej Fundacji, złożona z osób nie będących specjalistami w danej dziedzinie, skorzystała z opinii specjalistów, którzy lepiej się znają na rzeczy, a więc lepiej oceniają.

Ekspert przydaje się nam wtedy, kiedy na czymś się sami nie znamy, choć znawstwo by się nam przydało. Dzięki ekspertom nie jesteśmy skazani na poznawanie świata na modłę szalonego majsterkowicza, który wyznaje zasadę “zrób to sam” i sam sprawdza każdą uzyskaną informację: zamiast ufać Euklidesowi, sprawdza, czy geometrii klasycznej nie można inaczej zaksjomatyzować; zamiast ufać słownikom, sam rusza w podróż do obcego kraju i stara się wydedukować znaczenia na podstawie zachowań tubylców. Autorytet telewizyjny zwalnia widza od takiego majsterkowania: nie musi czytać ankiet socjologicznych, może posłuchać pogadanki socjologa.

Ale czy można być autorytetem w każdej dziedzinie? Nie. Nauczycielka w szkole może być specjalistką od tabliczki mnożenia, ale dla wszystkich dorosłych zasady są oczywiste i żaden socjolog, matematyk czy polityk nie wmówi im, że 7 x 4 = 74. Tu po prostu nie da się lepiej wiedzieć i lepiej oceniać spraw, bo są one dostępne dla wszystkich. Innymi słowy, autorytety istnieją tylko w tych dziedzinach, gdzie nie wszyscy (dorośli, zdrowi psychicznie) ludzie mają równy dostęp do informacji. Takich dziedzin jest wiele, bo rzadko majsterkujemy na dużą skalę. Zwykle korzystamy już z jakichś prefabrykatów. Może jednak istnieją dziedziny, gdzie warto bawić się w Adama Słodowego?

3.       Autorytety etyczne

Jeśli w sprawach moralnych nie ma osób o uprzywilejowanym dostępie do wiedzy (mówiąc dokładniej: większych znawców), to nie istnieją autorytety moralne, które lepiej się znają i lepiej oceniają. Rousseau i Kant zgodnie twierdzili, że każda istota rozumna potrafi się dobrze rozeznać w moralności i nie potrzebuje do tego długich studiów. Ten pierwszy posunął się nawet do tezy, że nie ma takiego łajdactwa, którego jakiś filozof by tak czy inaczej nie usprawiedliwił. Właśnie powołałem się jednak na autorytet Kanta i Rousseau, czyżbym więc przeczył ich tezom przez to, że się na nie powołuję?

Nie, jeśli okaże się, że rzeczywiście jest tak, jak obaj twierdzą. Wedle obu filozofów zasady moralne są proste: tylko takie są słuszne, które można uogólnić na wszystkich. Jeśli chciałbym, żeby mnie tak traktowano, jak ja traktuję innych, i jest to sensowne (nie gwałci praw przyrody, nie pozbawia sensu naszych zasad postępowania), to moja zasada jest moralna.

Czy jest tu miejsce na autorytet? Być może pewne zasady mają bardzo trudne do przewidzenia konsekwencje, do opisania których trzeba wykorzystać bardzo zaawansowany aparat matematyczny. Może pewne zasady są tylko pozornie sensowne. Znawca może przeprowadzić tego rodzaju badania zasad etycznych. Ale czy moraliści to robią? Zajmują się czymś innym. Najczęściej potępiają lub pochwalają pewne zachowania. Jest to o tyle niezgodne z kantowską etyką, że nie opiera się najczęściej na rozumnym uzasadnianiu norm, lecz na gołosłownej “moraliźnie”[1]. Np. oskarżający dziennikarzy o niemoralność politycy zachowują się, jakby mieli gorącą linię z Moralnością samą, lecz treść rozmowy musieli trzymać w tajemnicy.

Może jednak zasady etyczne oparte na zasadzie “jak ja tobie, tak ty mnie” wcale nie są najbardziej racjonalne i jedyne?[2] Są przecież i tacy, co całą etykę oprzeć chcą na wzorcach osobowych, mówiąc, że to dzięki wzorcom uczymy się postępować słusznie. Obserwujemy zachowania, a potem naśladujemy. Taką behawiorystyczną teorię głosił już przecież Arystoteles. A dzisiaj bardzo wielu przedstawicieli tzw. etyki cnót, przeciwnicy formalistycznej etyki kantowskiej, no i wreszcie — same “autorytety” moralne ze środków przekazu. Co bowiem potępiają owi specjaliści od moralności? Choćby niemoralne audycje w telewizji, czyli filmy pełne przemocy (ale nie kroniki kryminalne, które znacznie mniej się zwalcza), telenowele dokumentalne[3], seks i słowa powszechnie uznawane za obelżywe itd. Motywują to tak: dzieci szukają wzorców, nie ma rodziców, więc patrzą w telewizję, a tu znajdą przestępców, damy lekkich obyczajów i nauczą się łaciny kuchennej. Potem będą naśladowały takie zachowania.

Cóż może replikować kantysta? Może powie: owszem, można się nauczyć działać zgodnie z moralnością dzięki obserwacji, przez naśladowanie. Jednak nie znaczy to, że osoba naśladująca autorytet moralny w działaniu jest już moralna. Gdyby nie potrafiła uzasadnić, dlaczego jej działanie jest moralne, byłaby swoistym moralnym zombie: żywym moralnym trupem, bez świadomości, dlaczego działa słusznie. Różnica jest prosta: kiedy ktoś wypowiada twierdzenie, to jeśli mówi odpowiedzialnie, musi je umieć uzasadnić. Zaś uzasadnienie moralne nie brzmi nigdy: bo tak mnie nauczono, tylko: bo to jest słuszne (dobre, wartościowe — można tu podstawić dowolne przymiotnikowe wyrażenie wartościujące). Uzasadnić zaś twierdzenie, że to a to jest słuszne, to powiedzieć, czemu to a to jest słuszne, czyli skąd to wiadomo.

Tymczasem moralista telewizyjny chciałby uczynić z widza zombie. Nie twierdzę, że musimy zachowywać się jak opętani majsterkowicze, lecz istnieje pewna grupa działań, co do których zasada “zrób to sam” obowiązuje w sposób bezwzględny. Jeśli działam w sposób odpowiedzialny, muszę działać samodzielnie i na własny rachunek; dotyczy to przede wszystkim działań, które motywowałem moralnie. Moraliści zdają się o tym zapominać i zamiast nawoływać do samodzielności, ciągle potępiają to samo. A przecież mogliby dostarczyć jakieś narzędzie, które pomogłyby ludziom w ich codziennym moralnym majsterkowaniu: choćby eksperyment myślowy, pozwalający wyróżnić słuszne zasady działania.

Zamiast zanudzać i pouczać[4], mógłby powiedzieć, że wystarczy np. wyobrazić sobie, jak zachowywałaby się wobec mnie osoba, która jest moralna. A potem działać wedle takiego wyobrażenia, wracając do niego w razie wątpliwości[5]. Jednak o błyskotliwym eksperymencie Tadeusza Kotarbińskiego moralista telewizyjny nie wspomni, bo wtedy moralistyka telewizyjna w stylu behawiorystycznym będzie niepotrzebna. Potrzebny będzie co najwyżej ekspert, który uświadomi, jakie konsekwencje niosą różne zasady i jak można rozstrzygać ewentualne konflikty między zasadami normatywnymi. Może przyda się też ekspert, na przykładzie którego zobaczymy, kiedy rozsądnie stosować odpowiednie zasady etyczne, bo to wiemy tylko dzięki doświadczeniu. Lecz coś takiego w telewizji i radiu przekazać się chyba nie da: co najwyżej w filmie fabularnym na przykładzie postaci fikcyjnej.

4.       Jak stać się moralistą w środkach masowego przekazu?

Po pierwsze, trzeba zostać ekspertem w dowolnej dziedzinie. Po drugie, należy zacząć się wypowiadać na tematy moralne. Co mówić? Najlepiej frazesy, byle tylko z dużym naciskiem. Potępiać należy ze świętym oburzeniem. Wychwalać — tylko pod niebiosa. I wystrzegać się głębszej refleksji, unikając uzasadnień racjonalnych, precyzyjnych analiz i przykładów.

Mam nadzieję, że przynajmniej choć trochę zanudziłem swoją moralistyką kilku przyszłych moralistów. Może dzięki temu ogólna suma bełkotu i nudy w środkach masowego przekazu nieco zmaleje.


 

PRZYPISY

[1] To piękne słowo pochodzi z młodopolskich przekładów Nietzschego.

[2] Oczywiście, są najbardziej racjonalne i jedyne: uzasadnienia związane z wolą boską i władzą polityczną nie są uzasadnieniami w sposób istotny moralnymi. Uzasadnienia mówiące o użyteczności nie mówią natomiast o

uniwersalnej słuszności działań lub zasad etycznych, lecz o dobru jednostek, niekoniecznie więc są uzasadnieniami twierdzeń moralnych w ścisłym sensie. To tylko rady (“imperatywy hipotetyczne” w języku Kanta). W sprawie wyróżniania twierdzeń moralnych przez ich uniwersalne uzasadnienia por. Ernst Tugedhat, Probleme der Ethik, Philip Reclam jun., Stuttgart 1994.

[3] Takim, jakże trafnym, terminem producenci ochrzcili polskie wersje programów “Big Brother”, “Dwa światy” i “Amazonki”.

[4] Być może jednak zanudzenie i ciągłe pouczanie może wywierać pewną presję społeczną na osoby niemoralne i niedojrzałe. Dzięki moralistyce telewizyjnej wiadomo, czego “nie wypada” robić, bo się to ciągle potępia (do potępianych przez zanudzenie rzeczy należą narkotyki, przemoc w rodzinie, antysemityzm, polakożerstwo, obżarstwo, alkoholizm, pornografia, jedzenie masła i golonki, oglądanie “Big Brothera”, papierosy, korupcja, brzydkie wyrazy, aborcja, błędy językowe, przygodny seks, komunizm, Disco Polo, faszyzm, noszenie dresów, konformizm i setki innych działań, nałogów i poglądów), lecz uzasadnienia często “gubią się po drodze”, zwłaszcza że moraliści telewizyjni zdają się przywiązywać taką samą wagę do zwalczania tłuszczu na golonce, jak do walki z korupcją.

[5] W tych dwóch zdaniach można streścić etykę niezależną Kotarbińskiego, opartą na postaci tzw. opiekuna spolegliwego. Nie jest to jednak etyka wzorców osobowych, lecz imperatywu kategorycznego.

 

(c) Rubikon 2000. Wszelkie prawa zastrzeżone.